Luise poznałem w 1986 r., krótko po mojemu urodzeniu. Moja prababka miała wtedy prawie 80 lat. Kiedy wracam myślami do tych kilku wspólnych lat, pamiętam przede wszystkim dziwną aurę, jaka ją otaczała. Wszyscy wokół niej byli jacyś inni. Nato- miast moja babcia, którą bardzo kochałem, była ostoją spokoju i radości. Jednak w obecności Luise ten stan mijał.

W szkole, do której uczęszczałem w Bremie, poznałem historię Waleriana Wróbla. Dla mojego nauczyciela była to zapewne – z punktu widzenia pedagogiki – idealna historia do poprowadzenia lekcji na temat nazistowskiej niesprawiedliwo- ści. Nastolatek, z którym mogli identyfikować się młodzi uczniowie, i prawdziwa historia z bliskiej okolicy, w pewnym sensie wciąż aktualna: kilka lat wcześniej przypadek chłopca został dogłębnie przeanalizowany, ukazała się książka, nakrę- cono film fabularny. Temat lekcji narzucał się więc niemal auto- matycznie.

W pamięć najbardziej zapadły mi jednak nie przekazane w szkole treści, lecz wypowiedziane przez moją mamę zdanie: „Ty wiesz, że to była Luise?”. Wtedy to zdanie nie miało dla mnie znaczenia, nie wiem nawet, czy w ogóle zrozumiałem, co mama miała na myśli. Lata, a właściwie dziesiątki lat póź- niej, to zdanie znowu powraca w mojej głowie, jak dawne echo z przepastnej głębi. I teraz rozumiem.

Wyruszam na poszukiwania, wertuję archiwa i odkry- wam historię chłopca, który został stracony, ponieważ z tęsk- noty za domem rzekomo podpalił stodołę. Chłopca, który nawet pomagał w gaszeniu ognia, bo nie chciał niczego znisz- czyć – chciał tylko zostać odesłany z powrotem do domu. Walerian Wróbel był wtedy od niespełna dwóch tygodni w gospodarstwie, w którym pełnił funkcję „zastępcy” niedawno zmarłego gospodarza, mojego prapradziadka. Fakt, że moi przodkowie zdecydowali się zawiadomić policję, która go zabrała, i zamiast go ochronić złożyli zeznania przeciwko niemu, miał dla chłopca fatalne konsekwencje. Decydujące znaczenie miały zeznania złożone przez moją prababkę Luise. Dla chłopca skończyło się to tułaczką przez więzienia, sale sądowe i obóz koncentracyjny Neuengamme. Historia Wale- riana Wróbla skończyła się 25 sierpnia 1942 r. w hamburskim areszcie śledczym przy ulicy Holstenglacis 3, w dzisiejszym pomieszczeniu wentylacyjnym. Chłopiec miał wtedy 17 lat. Podstawą tej niesprawiedliwości było ustanowione właśnie przez nazistowski wymiar sprawiedliwości nowe prawo karne dla Polaków.

W poszukiwaniu historii wracam na teren byłego gospo- darstwa. Samotnie w dzikim sadzie. Tak bardzo przyzwyczaili- śmy się do tego, że wszędzie są tablice pamiątkowe i miejsca pamięci, że można się tutaj poczuć zagubionym. Przez trawę i spod krzaków spoglądają cegły dawnego muru. Oto funda- menty stodoły, która wtedy się paliła. Tamtędy szedł pewnie Walerian, prawie 80 lat temu. Tutaj, pogrzebane pod liśćmi i mchem, wciąż leżą stare kafle z kuchni i sterczą mury znajdują- cej się poniżej piwnicy. Nad wejściem do niej – potwierdzają to zdjęcia dowodowe Gestapo – znaleziono pudełko z zapałkami, którymi miał wzniecić ogień. To właśnie pudełko wypada ze starej koperty podczas mojej pierwszej wizyty w archiwum pań- stwowym. W jednym miejscu historia na wyciągnięcie ręki, w innym – historia w rozkładzie.

Tablica pamiątkowa oczywiście istnieje, jest nawet droga pamięci. Obie znajdują się jednak w odległości kilku kilo- metrów od sielankowo wyglądającego terenu w dzisiejszym rezerwacie przyrody Werderland. Kiedyś znajdowało się tutaj gospodarstwo, dzisiaj w sadzie zarządzanym przez związek ochrony środowiska trawa porasta resztki muru. Tak jakby czas i przyroda w końcu wygrywały, sprawiając, że wszystko popada w zapomnienie.

Moja podróż w przeszłość prowadzi mnie także do małej wsi Fałków, w której w 1925 r. urodził się Walerian. Jeszcze nigdy nie czułem się tak obco, mimo że kobieta pracująca w lokalnej pizzerii jest nadzwyczaj uprzejma. I być może to uczu- cie jest najlepszym sposobem na walkę z zapomnieniem. Dys- komfort odczuwany nie tylko w miejscach pamięci na terenie niemieckich obozów koncentracyjnych podczas bezpośred- niej konfrontacji z cierpieniem zadanym przez dziadków, pra- dziadków i prapradziadków ich bliźnim. Lecz ten uniwersalny dyskomfort wynikający z przeświadczenia, że skoro członkowie własnej rodziny żyli w nazistowskich Niemczech, to z dużym prawdopodobieństwem w ich gronie byli sprawcy lub bierni zwolennicy, którzy co najmniej odnieśli korzyści z cierpienia innych albo bezpośrednio się do niego przyczynili. Niemcy nazistowskie nie byłyby Niemcami nazistowskimi, gdyby w rze- czywistości istniało tylu bojowników ruchu oporu, ilu pojawia się w opowieściach rodzinnych.

Dyskomfort jest dobry. Dyskomfort nie oznacza winy i potępienia. Osób faktycznie obarczonych winą w gruncie rze- czy już nie ma. Dyskomfort oznacza: przywrócenie do świado- mości, dostrzeżenie, niezapomnienie. Dobrze pojmowany dys- komfort prowadzi – w najlepszym wypadku – do dialogu i pojednania. Niniejsza praca ma być dla mnie pierwszym kro- kiem w tym kierunku.